Outback dał nam w kość. Nie można powiedzieć, że przedzieraliśmy się przez offroadowe trasy, spaliśmy pod gołym niebem, czy ekplorowaliśmy pustynię. Nie zmienia to jednak faktu, że na przestrzeni około 8 dni zrobiliśmy ponad 3 tyś km, z czego tak naprawdę jechaliśmy tylko 4 dni, a było to 4 bardzo długie dni i w pewnych momentach czuliśmy się już zmęczeni. Ale tylko chwilami. Nic nie zmieni jednak tego, że zobaczyliśmy kawał Australii, którą większość osób pomija :)
Gdy wyruszyliśmy z Wilepena Pound, aby ostatecznie pożegnać Outback i ponownie powitać ocean, humory nam dopisywały. Koniec 45 C w ciągu dnia, dusznych nocy, hord much (to nas męczyło najbardziej) – czas na plażę, bryzę, słońce i odpoczynek. Relaksujemy!
Bardzo długo myśleliśmy, gdzie pojechać z Wilpeny, która jest mniej więcej na wysokości Port Augusta. Wybór wcale nie był łatwy, bo już przed wypadem do South Flinders Ranges sprawdziliśmy w informacji sytuację powodziową i okazało się, że większość dróg w interiorze Victorii i na granicy z South Australia i NSW jest miejscami nieprzejezdna. W Australii jak coś jest miejscami nieprzejezdne, to znaczy, że objazd jest baaardzo długi. Musimy więc kierować się ku wybrzeżu. No dobrze, ale między Wilpena a Adelaide wybrzeże niespecjalne i nawet jak patrzymy na mapę, to nie ma specjalnie z czego wybierać. Z drugiej strony wybrzeże za Adelaide jest ładne, ale mamy traumatyczne doświadczenia z komarami z tamtego regionu.
Tym razem nasze wymagania są większe, chcemy mieć camping z prysznicem oraz urządzeniami do BBQ. Po dłuższym namyśle decydujemy się na Innes National Park na samym końcu Półwyspu Yorke, nieprzezwoicie daleko od Wilpena :) Jesteśmy jednak zaprawieni w długiej jeździe, więc nie jest to wielki problem.
Czy była to dobra decyzja… o tym zaraz. W przewodniku było napisane, ze Innes NP jest ciekawy, ma swój gatunek wombatów, do których mamy słabość i obrazki w internecie wyglądają zachęcająco. W przewodniku napisali też coś innego, co okazało się prawdą. Półwysep Yorke jest nudny jak flaki z olejem, płaski, całkowicie wykarczowany pod uprawę zboża. Tak oto jedziemy 300 km przez zboża z przerwami na miasteczka co 50 km. Gdy dojeżdżamy w końcu do Innes NP pogoda lekko się psuje i zaczyna kropić, ale to nie problem, bo jest około 35 C. Z Rough Guides wiemy, że rejestracja na campingi jest przy informacji i, jak już to było wielokrotnie, trzeba samemu wrzucić w kopercię kasę do skrzynki. Wybieramy najdroższy camping, który i tak jest bardzo tani, bo, jak pisałem, pragniemy luksusów…. :)
Od informacji do naszego campingu prowadzi piękna droga przez malee, co oznacza jakąś formę skarłowaciałych drzewek. Wkurza nas, bo jest na niej ograniczenie do 40 km/h, ale gdy z gęstych krzaków głowę wysadza wielkie emu, już wiemy dlaczego! Po około 15 minutach docieramy na camping, zmęczeni, głodni i … rozczarowani. Okazuje się, że ekstra standard to budka telefoniczna, kibel to chamska swawojka, a bbq jest strasznie zapuszczone. Prysznica nie ma. Nie powiem, wkurzyliśmy się. Po wycieczce do Outbacku specjalnie jechaliśmy 250 km w jedną stronę, żeby zostać tutaj 2-3 dni i spokojnie wypocząć nad morzem. Niestety, nie ma nawet nigdzie bieżącej wody; chyba nie zostaniemy tutaj długo. Humory nieco poprawia nam piękny zachód słońca w całkiej urokliwej zatoczce i w sumie spędzamy bardzo miły wieczór rozmawiając do późna przed namiotem i słuchając świerszczy.
Następnego dnia z rana udajemy się na wycieczkę po parku, zaczynamy od latarni morskiej. Gdy wdrapujemy się na klif z pięknym widokiem 360 stopnii zadajemy sobie pytanie, czy nie jesteśmy za bardzo rozpuszczeni? Po prawej trzy piękne zatoki z krystalicznie czystą wodą, klify i małe łódeczki rybackie, po leweje dwie długie plaże (jedna z wrakiem statku) oraz piękne klify. Natomiast patrząc w stronę lądu soczysta zieleń i kilka jeziorek. Przecież tu jest pięknie! Pogoda dopisuje, więc zwiedzamy plażę z wrakiem statku oraz zabytkowe miasto górnicze w którym czas zatrzymał się daaaawno temu.
Po południu udajemy się na plażę, gdzie niestety nie bardzo można się kąpąć bo w wodzie jest mnóstwo wodorostowych śmieci i wygląda to bleeeh. No nic, wskakujemy na chwilę do wody, tam, gdzie akurat wodorosty się rozstąpiły i wylegujemy się jeszcze chwilę na plaży. Przynajmniej ponownie zostajemy nagrodzeni przepięknym zachodem słońca i piękną, pełną tęczą, która jest wisienką na torcie tego zjawiskowego widoku i pięknych żółtych kolorów.
Decyzja jednak zapadła, kończy nam się woda, skończył chleb, sklepów w okolicy brak. Po 1,5 dnia opusczamy Innes NP. Był bardzo ładny, ale nie zachwycił nas. Pozostał niedosyt związany z brakiem wody i prysznica oraz dużej ilości wodorostów. No nic, nie zawsze może być idealnie :)
Tymczasem nastawiamy azymut na małe miasteczko Naracoorte, na pierwrzy rzut oka znane zupełnie z niczego. Nie ma tam gór, dolin, kanionów, nawet morza tam nie ma. Cała tajemnica kryje się pod ziemią, wcale nie tak głęboko. Otóż obok Naracoorte jest kompleks jaskiń krasowych, które są jednym z 17 miejsc w Australii wpisanych na listę dziedzictwa UNESCO. A tam nie ma przypadkowych atrakcji.
Jako, że z Innes do Naracoorte jest, ponownie, nieprzyzwoicie daleko, to decydujemy, że jedziemy tam powoli, bo wiemy z przewodnika, że tuż obok jaskiń jest bardzo dobrze oceniany, mały camping w parku narodowym. Zupełnie przypadkiem przejeżdżamy przez miejscowość Padthaway, która okazuje się być małą Barossą z niezliczonymi winnicami takich marek, jak choćby Wynns. Ta bardzo malownicza droga umila nam długą podróż, którą kończymy szczęśliwie na bardzo urokliwym campingu 3 minuty samochodem od naszej jutrzejszej atrakcji. Jest prąd, pralnia, piękne toalety i prysznice… i to wszystko utrzymane tip-top… oczywiśćie brama otwarta i trzeba wrzucić kopertę z opłatą, co z przyjemnością czynimy. Oprócz nas jest jeszcze tylko jakaś starsza para. Sam camping niby w niespecjalnym miejscu, ale jest na nim dużo trawy, widać ładne, sielskie pola, wieje rześki wiatr… To wszystko wprawia nas w bardzo dobry humor i spędzamy bardzo miłe popołudnie. Jutro jaskinie, skoro są na liście UNESCO, oczekiwania mamy duże!
Pierwsze wrażenie jest bardzo dobre. Informacja przy jaskiniach i małe centrum turystyczne zbudowane wokół tej atrakcji sprawie wrażenie zadbanego i dobrze zorganizowanego. Wybieramy sposób zwiedzania, który nam najbardziej odpowiada i wykupujemy wejściówkę do trzech z czterech jaskiń jakie są dostępne do zwiedzania. Na pierwszy ogień idzie jaskinia Alexandra, która słynie z pięknych nacieków, stalaktytów, stalagmitów, kolumn i innych ciekawych form. Miła, nieco sepleniąca pani przewodnik po kolei pokazywała nam poszczególne komory i formy zapalając konkretne świetlne iluminację. Trzeba przyznać, że przewodniczka opowiadała ciekawie i z werwą, a jaskinia faktycznie była ładna. Ale żeby od razu na listę UNESCO?
No właśnie, następna jaskinia, Victoria Fossil, miała wszystko wyjaśnić. Otóż kompleks w Naracoorte jest na liście UNESCO nie ze względu na to, co w nim można zobaczyć (chociaż jest bardzo ładny i z pewnością nas nie rozczarował), ale z powodu skarbów, jakie kryją zwały gliny i innych osadów w jaskini. Otóż jaskinia ta jest na tyle specyficzna, że ponad nią znajduje się mnóstwo szybów o bardzo różnych średnicach, przez które od tysięcy lat spadały najróżniejsze zwierzaki. Na dole były uwięzione w kompletnych ciemnościach, stałej wilgoci i temperaturze. W wyniku tego są to jedne z najlepiej zachowanych szczątków megafauny i innych zwierząt na świecie. Niektóre kości datowane są na 500 000 lat. Dzięki temu można oglądać doskonale zachowane szkielety gigantycznych kangurów i wombatów, węży, żab, jaszczurek, tygrysów i wielu innych. Co ciekawe, szczątki są ułożone warstwo i każda wastwa opowiada historię tysięcy lat ewolucji.
O tym wszystkim opowiadała nam przewodniczka w drugiej jaskini. Mogliśmy pobawić się szczęką antycznego tygrysa, czy dotknąć gigantycznego kangura. Zwiedzaliśmy również miejsca wykopalisk, gdzie mówiono nam jak krok po kroku odtwarzają historię każdej kości. Niesamowite jest to, że ta jaskinia jest bardzo długa i ma wiele miejsc, gdzie jeszcze nikt nigdy nie szukał szczątków. Nie wiadomo, co się tam kryje.
Jako ostatnią zwiedzaliśmy Wet Cave, czyli mokrą jaskinię. W tym przypadku sami bylismy sobie przewodnikami i pochodziliśmy chwilę po ładnej jaskini, podziwiając cudaczne formy skalne. Musimy przyznać, że zwiedzanie Naracoort to był bardzo dobry wybór. W przewodniku i informacjach turystycznych jaskinie traktowane są nieco po macoszemu, nie ma o nich informacji, nie polecają ich. A tutaj proszę, bardzo miła niespodzianka. Nie dość, że można obejrzeć coś innego (nie pustynia, nie morze), to jeszcze jest to bardzo ładne i ciekawe. Co więcej, dowiedzieliśmy się bardzo wielu interesujących rzeczy o historii ewolucji w Australii i widzieliśmy szczątki tak stare, że ciężko to sobie nawet wyobrazić.
Kolejnym celem naszej podróży są Goldfields, Złote Pola w Victorii, miejsce bardzo ważne dla historii Australii. Docelowo zmierzamy do jednego z głównych miast regionu Ballarat, gdzie chcemy zwiedzić niezwykły twór, jakim jest Sovereign Hill, ale o tym później.
Droga do Ballarat, co nie jest zaskoczeniem, jest całkie długa, ale i malownicza. Co jakiś czas widzimy lokalne podtopienia po powodzi, jaka była tu dwa tygodnie temu. Zdecydowanie robi na nas wrażenie majestatyczny masyw The Grampians. Nawet przechodzi nam przez myśl, żeby tam skoczyć, ale w sumie nie mamy ochotę na góry… decyzja to dobra, bo jak się okaże w Ballarat, wszystkie drogi w The Grampians są zniszczone i nieprzejezdne.
W poszukiwaniu informacji turystycznej wjeżdżamy do centrum Ballarat i od razu robi na nas dobre wrażenie. Piękne budynki, dobrze utrzymane; widać, że to historyczne miasto, które musiało być dosyć bogate. Bardzo nas to cieszy, zapowiadają się ciekawe dwa dni. W informacji polecają nam kilka campingów, a my wybieramy stosunkowo niedrogi holiday park w dzielnicy tuż obok centrum.
Wieczorem udajemy się na zwiedzanie miasta i wychodzi nam z tego całkiem sympatyczny półtoragodzinny spacer. Udało nam sie obejrzeć sporo zabytkowych budynków i hoteli. Wszystko to sprawie wrażenie bardzo spójnego i zaplanowanego centrum i takim je zapamiętamy. Prawda jest jednak taka, że do Ballarat ludzie przyjeżdżają, aby zwiedzić Sovereign Hill. Jest to swego rodzaju skansen. Odtworzono tam miasto z czasów gorączki złota w Australii, ale nie tylko budynki! Cały czas kręcą się tam ludzie przebrani w piękne stroje z epoki i żyją (oczywiście udają) jak gdyby nigdy nic. Ty kupujesz sobie ciastko w piekarni, a obok ciebie kupuje to samo jakiś człowiek przebrany za poszukiwacza złota z bokobrodami i nieco brudny :)
Wejściówka do największej atrakcji Ballarat jest droga, bo około 40$ od osoby, nam jednak udaje się wcisnąć nasze przeterminowane legitymacje i wchodzimy na biletach studenckich. Pierwsze, na co zwracamy uwagę, to szczegóły, przywiązanie do detalu. Jest to niesamowite, gdyż miasteczko jest spokojnie wielkości kampusu UW, a mimo to każdy budynek, gwóźdź, ławka czy informacja jest żywcem wyjęta z XIX w.
Nasze zwiedzanie zaczynamy od baraków i obozu chińskich górników, gdzie widzimy, jak mieszkali ludzie w tamtych czasach. W niektórych domkach czy namiotach są interaktywne plansze, które pozwalają dowiedzieć się jeszcze więcej o historii. Planujemy spędzić tutaj cały dzień, więc nie spieszymy się ze zwiedzaniem. Poświęcamy około 30 min na próbę wypłukania złota ze strumienia, który płynie przez miasteczko. Jest tam sporo opiłków złota, ale my jesteśmy leniwi, a temperatura zbyt wysoka na taki harce :) Udajemy się więc na główną ulicę i właściwie tam dopiero doceniamy ogrom przedsięwzięcia, w sercu którego się znaleźliśmy. Całkiem długa ulica zabudowana cudownymi domkami, na której można znaleźć wszystko, co w Ballarat z XIX w. Piekarnia, lodziarnia, fotograf, cieśla, kowal, straż pożarna, biuro gazety, drukarz itd… W każdym budynku pracują ludzie na maszynach i ubrani w stroje z XIX w. Co więcej, oni nie imitują pracy, tylko wyrabiają rzeczy, które można tutaj kupić, jak np. cukierki robione tak samo, jak 150 lat temu, plakaty i druki, czy też wszelkie wyroby z metalu. Najbardziej podoba nam fotograf, który robi zdjęcia aparatem tak starym, że aż dziw, że działa. Co więcej przebierają ludzi w stroje z epoki i ustawiają jak do zdjęcia, które można kojarzyć jedynie z archiwum pradziadków. Fajna impreza, ale bardzo droga :)
Odwiedzamy każdy z budynków i trzeba przyznać, że jesteśmy nieco oszołomieni tym, jak wszystko jest dopracowane!
Zwiedzanie przerywa nam, nieoczekiwanie, Roland, kolega z Lowenbrau, który właśnie podróżuje z rodzicami. Udajemy sie więc do górniczego pubu i wypijamy piwo tak, jak robiło się to 150 lat temu. Następnym przystankiem dla nas jest muzeum złota, które znajduje się naprzeciwko Sovereign Hill. Muszę przyznać, że było ono średnio ciekawe, natomiast w skarbcu widzieliśmy kilka samorodków złota, które są w pierwszej dziesiątce największych na świecie. Robiły wrażenie!
Pogoda dopisywała nam już dłuższy czas, więc nieco zmieniliśmy swoje plany. Chcielismy od razu pojechać do Jervis Bay niedaleko Sydney i tam spędzić z 5-6 dni, aby ostatecznie zakończyć wyjazd na plaży. Doszliśmy jednakże do wniosku, że mamy niedosyt Wilsons Promontory Park, tego pięknego miejsca, gdzie zatrzasnęliśmy kluczyki :)
Z Ballarat to tylko z 3-4 h samochodem, a więc niedużo. Szybki postój w sklepie, aby zrobić zapasy i po południu znowu jesteśmy na campingu w Tidal River, pogoda piękna, ludzi dużo mniej, bo właśnie skończyły się wakacje szkolne. Cóż mogę powiedzieć o pobycie w Wilsons? Głównie chodziliśmy na plażę, spacerowaliśmy i relaksowaliśmy się. Z rzeczy godnych wspomnienia mogę wymienić sporego kraba, który złapał mnie za palec jak pływałem w oceanie i kilka sekund nie chciał mnie puścić. Rana szarpana była! No może lekkie zadrapanie, ale Kalina już potem tylko pływała, nie chodziła po dnie. Drugim ciekawym zdarzeniem była wizyta w kinie letnim na świeżym powietrzu, gdzie udaliśmy się na Litlle Fockers, kolejną część z cyklu Poznaj Mojego Tatę. Same doświadczenie kina w lesie na świeżym powietrzy jest super, ale najśmieszniejsze było to, że w pewnym momencie Kalina podskakuje, ja się lekko podnosze bo… nie kto inny, jak wombat wpadł z wizytą i trącił nogę Kaliny, i poszedł pod moje krzesło :) Potem jeszcze długi czas nic sobie nie robił z 50 osób i skubał trawę tuż pod ekranem.
Wypad do Tidal River był niezwykle udany i bardzo relaksujący. Chcieliśmy jednak jechać dalej. W tym roku nie można było spuszczać oczu z prognoz pogody, więc i tym razem widzieliśmy, że w Jervis Bay ma padać parę dni, a u nas jeszcze trochę ładniej więc zdecydowaliśmy, że zostaniemy jeszcze jeden ekstra dzień.
Decyzja okazał się słuszna, gdyż na naszej drodze tym razem stanął, jakże popularny w Victorii, pożar buszu. Niczego nieświadomi, jakbyśmy wyjechali poprzedniego dnia, nigdzie byśmy nie dojechali, bo wzdłuż Princess Hwy szalał pożar. No właśnie, już z 40 km od miejsca pożaru czuliśmy, że coś jest nie tak, niebo zasnute, jakby mgiełka. W pewnym momencie mijamy wielki znak ‚dym nad autostradą, ograniczenie do 70km/h’. No dobra, jedziemy. Po paru minutach wszystko pachnie jak ognisko. Gdy wjeżdżamy w tlący się las, to trochę nam szczęka opada. Nie był to wielki pożar, ot pożar, jakich setki w Australii. Chyba dwa lata temu w Victorii były pożary, które, jak dobrze pamiętam, całkowicie strawiły (całkowicie!) ponad połowę stanu. Nam jednak wystarczyło to, co widzieliśmy. Pamiętamy ten las z drogi w drugą stronę. A teraz, pustynia, tląca się pustynia. Wrażenie robi ogromne drzewo, które mijamy. Średnica około metra i całe jaskrawo pomarańczowe, tak się żarzy! Po jakiś 30 km opuszczamy obszar pożaru. Mieliśmy zamiar spać gdzieś na dziko w tych okolicach, ale w zaistniałej sytuacji – szalejące pożary i prognozy gwałtownych burz – nie ma szans!
No ale po jakichś 50 km znudziła nam sie jazda i zdecydowaliśmy, że prześpimy się na znanym nam parkingu w lesie :) Miejsca ładne i spokojnie, robimy sobie pyszne burgery, sałatkę, po czym po chwili chronimy się w naszym namiocie przed muchami, które są nie-do-zniesienia! Są tak wielkie, że jakby wpadła jedna do buzi, to nie trzeba by jeść kolacji! Ale dzisiaj nie będziemy spać w namiocie. Zapowiadali w radiu gwałtowne burze, więc spanie w namiocie nie ma specjalnego sensu, jeśli chcemy wcześnie rano wyjechać.
Jak pokazała noc, prognozy czasem się sprawdzają. Takiej dyskoteki, to ja już dawno temu nie widziałem. Na szczęście burza jedynie nas liznęła, ale było widać, że jest potężna, bo błyskało się co sekundę, dwie. Widzieliśmy jak jakieś dziewczyny w popłochu pakowały namiot. He, he, a też mogły spać w samochodzie :] Burza sprawiła, że spędziliśmy z godzinę w stanie czuwania, bo nie wiedzieliśmy, czy przywali nam mocniej, czy skończy się tylko na deszczu. Ale obeszło się bez ofiar i mogliśmy spokojnie rano jechać dalej.
No własnie, dalej, dalej, aż prawie pod Sydney. Kierunek Jervis Bay, rajska plaża z białym piaskiem… No ale przed nami dobre z 6-7 h samochodem. Damy rade, co to dla nas. Faktycznie daliśmy, ale tym razem pogoda nam nie sprzyjała (warto pamiętać, że przez 5 tygodni naszej podróży mieliśmy 3 dni złej pogody. Przypomne, że w tym czasie w Queensland była absolutnie katastrofalna powódź, połowa stanu Victoria była podtopione, a obszar wokół rzeki Murray w SA czekał na falę powodziową. Były też huragany oraz pożary buszu…) i tuż przed Jervis Bay wjechaliśmy w taką burzę, że gdyby można było się zatrzymać, to bym to zrobił. Ja czegoś takiego nie pamiętam; widzieliśmy jak okoliczne wzgórza walą pioruny, wycieraczki nie dawały absolutnie rady i przegrywały z deszczem, a na drodze był potok. Tak oto jechaliśmy może 30 km/h po autostradzie z dobre 20 min. W tym czasie byliśmy właśnie na wysokości Jervis Bay; jak wyglądał camping po takim oberwaniu chmury, nie wiem. Ale prognoza na gwałtowne burze była jeszcze na kilka następnych dni. Szybka burza mózgów i decyzja zapadła.
W ten sposób nieco przedwcześnie zakończyliśmy naszą wielką przygodę. Jeszcze tylko postój na Kaliny ukochane lody z karmelem w McDonaldsie, w tym samym miejscu, gdzie zrobiliśmy pierwszy postój 5 tygodni temu, i bezpiecznie dojeżdżamy do Sydney.
To jest przedostatni wpis, bo czeka mnie jeszcze jeden do napisania, podsumowujący wszystko, możliwe, że już z Polski. Ale o naszej podróży mogę powiedzieć tyle, że nie żałujemy niczego, wszystko się udało, a większość rzeczy i decyzji była bardzo spontaniczna. Ciężko powiedzieć w paru zdaniach, jak pięknym i różnorodnym krajem jest Australia. Wyobrażenie Europejczyków o Australii jest tak błędne, jak wyobrażenie wielu mieszkańców Zachodu o Polsce, że tutaj Rosja i misie polarne. Nic z tych rzeczy. Australia to kraj skrajnych warunków atmosferycznych, klimatycznych i skrajnie różnych krajobrazów. Nie wiem czy wiecie, ale gdzieś wyczytałem, że tutaj nawet w zimę spada więcej śniegu niż w Alpach :) My, podróżując teraz 5 tygodni, a wcześniej robiąc parodniowe wycieczki mamy uczucie jakbyśmy tylko lekko liznęli tego, co ten kraj ma do zaoferowania. Ale było to liźnięcie przepyszne i satysfakcjonujące. Masz okazję tutaj przyjechać na wakacje lub, jak my, uczyć się/pracować/zwiedziać? Nie wahaj się ani chwili! Bo warto, warto, warto!
https://picasaweb.google.com/112869112662431971731/PodrozDoPrzeszOsci?authkey=Gv1sRgCIy93-j0pqCZcw#